piątek, 10 października 2014

Nie lubię warszawiaków

Podwarszawskie miasteczko. Klub dla dzieci i sala zabaw.
Spotkanie kilku matek (miejscowych + ja) przy okazji urodzin pewnej 8-latki.
Siedzimy na korytarzu, przy stole, pijemy kawę, jemy szarlotkę.
Rozmowa zeszła na temat dzieci i szkoły. Wiadomo jak to na wsi i w małej miejscowości, wszyscy wszystkich znają, wszyscy wszystko o sobie wiedzą, a jak nie wiedzą to sobie dośpiewają. Co ma wielki wpływ na opinię o dziecku chodzącym do miejscowej szkoły. Szkoła jest jaka jest, nauczyciele jak bogowie, na zebraniu nikt z rodziców z żadną uwagą się nie odezwie, no bo wiadomo... po co szkodzić dziecku. Inicjatyw też raczej mało.
Syn jednej z tych matek akurat zaczął naukę w szkole średniej w Warszawie.
Swoje spostrzeżenia z pierwszego zebrania w nowej szkole pani ta zaczyna opisywać od słów:
- ja to nie jestem za tymi warszawiakami... nie przepadam za nimi
Zgadnijcie dlaczego?
Bo na tym zebraniu było bardzo głośno, krzyk prawie, jakieś dyskusje. Rodzicom nie podobało się to czy tamto w szkole, i otwarcie mówili o tym nauczycielowi. Że mają takie i takie propozycje. Że można to i tamto. Że coś trzeba. Jakieś oczekiwania. Jakieś żądania.
Generalnie chciało mi się śmiać z opisanej sytuacji. A raczej z reakcji tej pani na nią.
Ale zaraz potem nie wydało mi się to wcale śmieszne.
Bo co? Lepiej siedzieć cicho jak mysz pod miotłą niż zadbać (próbować chociaż) o lepszą szkołę dla swojego dziecka?
No sorry. To ja już wolę być tym przemądrzałym warszawiakiem, któremu rzekomo wszystko się należy.

2 komentarze: