Nauczyłam się zły czas, złe dni traktować jak coś przejścioego.
"Chwila" i mija.
Trzeba przeczekać.
Tak jest zdecydowanie zdrowiej.
Mniej nerwów.
Odziedziczyła chyba po mnie skłonność do toksycznych związków, wchodzenia w "dziwne" relacje.
Podejrzewam powód.
Ja, choć dopiero jakiś czas temu, nauczyłam się sobie z tym radzić.
Z emocjami, dobrymi i złymi, zmiennym nastrojem, tęsknotą i całą resztą.
Umiem wrzucić na luz, stanąć z boku.
Nie chcieć za bardzo.
Zająć się sobą.
Niestety, tej wiedzy nie da się tak po prostu przekazać.
Samemu trzeba dojść do pewnych wniosków, znależć swój sposób.
Postawić na siebie.
Ona dopiero - a może już - ma taką świadomość.
Jeszcze dużo pracy, żeby wyjść na prostą.
Znów brakuje czasu. Rano w głowie układa się piękny plan działania, a popołudniu okazuje się, że jednak nic z tego. Lista rzeczy do zrobienia się wydłuża. A szkoda, bo to miały być przecież przyjemności i resety.
Dobrze, że chociaż dwa kolejne weekendy zapowiadają się tak pozytywnie.
Przypadkiem znalazłam.
W pamięci.
Książkę i muzykę.
Początek końca.
A zaczęło się (skończyło?) na Cyprze, czy innym Korfu.
Mniejsza o szczegóły.
Chodzi o podstawę, bazę.